Marsjańskie Tongariro
Mimo stycznia (w Nowej Zelandii to pełnia lata) poranek jest wyjątkowo chłodny w Turangi, miasteczku na skraju Parku Narodowego Tongariro, leżącego na wulkanicznym płaskowyżu w centrum Wyspy Północnej. Zimno nie odstrasza jednak wędkarzy, którzy w wartkiej rzece, także o nazwie Tongariro łowią pstrągi, brodząc po pas w wodzie w gumowych kombinezonach.Nasza polsko-polonijna grupka miłośników górskich wędrówek z podziwem patrzy na nich z wysokiej skarpy. Jeden z wędkarzy mówi, że łowi od piątej rano i jak na razie złapał dwie ryby, ale… „just like these!” – pokazuje z dumą. Na oko po 6 kg każda. Górska rzeka Tongariro słynie w Nowej Zelandii z ogromnych pstrągów. W odległości kilku kilometrów w górę rzeki znajduje się szkółka, w której rozmnażane są te ryby. Po osiągnięciu odpowiednich rozmiarów wypuszcza się je do rzeki ku uciesze wędkarzy.
Zbiegamy ze skarpy, bo pod recepcję naszego hotelu podjechał autobus, który zabiera nas na początek słynnego, jednodniowego szlaku Tongariro Alpine Crossing. Kierowca, wytatuowany i wesoły Maorys, dowozi nas na parking w dolinie rzeki Maungatepopo. Tu rozpoczyna się szlak, na którym pokonać trzeba 19,5 km przy różnicy wzniesień 886 metrów. Zaplanowaliśmy też skok w bok, czyli ostre podejście na wulkan Ngauruhoe (2291 m n.p.m.).
Pierwsza część trasy jest łatwa, dobrze przygotowana: wysypane żwirem ścieżki, drewniane mostki i schodki. Wiedzie ona przez tereny porośnięte roślinnością typu alpejskiego, w tym charakterystycznymi, bardzo wysokimi, w kolorze słomy, endemicznymi trawami tussock. Dosyć dziarsko poruszamy się doliną strumienia Mangatepopo. Woda nie nadaje się jednak do picia ze względu na dużą zawartość siarki.
Droga wiedzie między zboczami wulkanów. Już po 40 minutach marszu z prawej strony wyłania się niemal idealny stożek Ngauruhoe. Ostatnio wybuchł on w 1975 roku. Szeroka autostrada zastygłej lawy widoczna jest do dzisiaj a ustawiona przy niej tablica informuje, jak się zachować, gdyby doszło do wybuchu. Na krawędziach kraterów zainstalowano czujniki, ale nieraz natura zakpiła sobie z naukowców. Gazy wydobywające się ze zboczy kraterów Ngauruhoe, Ton-gariro i Ruapehu przypominają, że jesteśmy na terenie aktywnym wulkanicznie.
Szczyt Ngauruhoe, niemal bez śniegu o tej porze roku, prezentuje się okazale i zachęca nas do wspinaczki. Podziwiając go dochodzimy do miejsca nazywanego Soda Springs (Źródła Sodowe). Pare minut odpoczynku. Przed nami pierwsze poważniejsze podejście do Południowego Krateru. Kolejna tablica informuje, że znajdujemy się w terenie alpejskim, w którym pogoda bywa zmienna. W podejściu pomagają nam nowe drewniane schodki. Już po pół godzinie jesteśmy na krawędzi Południowego Krateru (1660 m n.p.m.).
Forma i humory dopisują. Trójka z nas decyduje się na atak szczytu Ngauruhoe. Mamy na to 2,5–3 godziny. Różnica wzniesień wynosi ponad 630 metrów. Ruszamy więc ostro w górę. Pot leje się strumieniami. W pewnym momencie jesteśmy w gęstej jak mleko chmurze, która szybko zostaje pod nami. Po ponad godzinie jesteśmy na szczycie. Jakie widoki! Na południu widać ośnieżony przez cały rok najwyższy wulkan kraju Ruapehu (2797 m n.p.m.), poszarpany wieloma, na przestrzeni jego długiego żywota, wybuchami. Ostatnie dwa duże miały miejsce w 1995 i 1996 roku. Potem przez całe lata była cisza, za wyjątkiem niewielkiej erupcji w 2007 roku, w wyniku której częściowo wyparowało i spłynęło w dół jezioro kraterowe. Na północy widzimy wulkan Tongariro, najniższy (1967 m n.p.m.) z trójcy wulkanicznej. Dalej na północ dostrzegamy największe w Nowej Zelandii jezioro – Taupo (ok. 610 km2). Pogoda sprzyja dobrej widoczności. Na wschodzie podziwiamy dzikie pasmo górskie Kaimanawa, najbardziej niedostępne na Wyspie Północnej. Na zachodzie zaś w odległości ok. 150 km majaczy inny wulkan – Mount Taranaki (2518 m n.p.m.), nazywany nowozelandzką Fudżijamą, bo kształtem przypomina japońskiego kuzyna.
Zaglądamy do wielokolorowego gardła krateru Ngauruhoe, które urzeka czerwienią, pomarańczą, żółcią, czernią i szarością skał. Naukowcy obliczyli, że wulkan ten wybucha średnio co 9 lat. Mając nadzieję, że nie zakłócimy jego spokoju, schodzimy po stromym zboczu w dół. Po 40 minutach jesteśmy ponownie w Kraterze Czerwonym. Mięśnie poczuły to podejście i zejście. Ale nie dajemy im spokoju i idziemy dalej. Pokonujemy równe jak boisko piłkarskie dno krateru i wspinamy się na krawędź następnego, najbardziej aktywnego Czerwonego Krateru, który jak poprzedni – Południowy i następne – Centralny i Północny, jest jednym z kilkunastu na naszej trasie. Krajobraz marsowy. Z licznych, kolorowych szczelin wydobywa się gaz.
Na krawędzi Czerwonego Krateru szlak Tongariro osiąga najwyższy punkt – 1886 m n.p.m. Stąd zsuwamy się po luźnym żużlu w stronę trzech pięknych jeziorek, nazywanych Emeraldowymi. Powstały po wypełnieniu trzech małych kraterów wodą, wymieszaną z siarką. Stąd ten bajeczny kolor.
Przechodzimy przez płaskie dno Krateru Centralnego i wspinamy się na kolejną krawędź. W kraterze przed nami dosyć duże jezioro – Blue Lake. Jeszcze jedno dłuższe podejście, a potem szlak wije się długą serpentyną w dół w stronę niewielkiego schroniska Ketetahi, pięknie położonego wśród wysokich traw tussock. Wkrótce przekraczamy spływający z gorących źródeł strumień z wodą koloru szarozielonego. Kolejny odcinek szlaku wiedzie przez teren należący do Maorysów. Tablice proszą o uszanowanie tego miejsca, bo jest to dla nich – tapu, czyli miejsce święte. W źródłach Ketetahi Maorysi kąpali się niegdyś, bo wierzyli, że woda ma właściwości lecznicze.
Szlak staje się coraz łatwiejszy. W dole widzimy las w kierunku którego zmierzamy, w oddali – jezioro Rotoaira, a za nim Turangi, miasteczko, z którego rano wyruszyliśmy. W końcu zanurzamy się w endemiczną roślinność nowozelandzką. Podziwiamy drobnolistne drzewa beech (kuzyn brzozy), miejscowe odmiany sosen, jak totara i rimu, wiele krzewów, jak kawakawa (krzew pieprzowy) i inne. Bardzo zmęczeni dochodzimy na parking. Na szybką regenerację obolałych mięśni znaleźliśmy sposób wieczorem – gorące źródła termalne Tokaanu koło Turangi.
Park Tongariro jest jednym z najstarszych na świecie. Powstał w 1887 roku, kiedy Te Heuheu Tukino IV, wielki wódz plemienia Ngati Tuwhheretoa, podarował wulkaniczne pustkowia rządowi kolonialnemu. Uczynił to ze względów praktycznych. Nie chciał, aby europejscy osadnicy zakładali w tych świętych miejscach hodowle bydła i owiec.
Nowozelandzki reżyser Peter Jackson wybrał ten rejon do nakręcenia wielu scen „Władcy Pierścieni”. Park Tongariro to filmowy Mordor, a wulkan Ngauruhoe – to Mount Doom (Góra Przeznaczenia). Miłośnicy filmu z łatwością rozpoznają miejsca, przez które dzielnie przedzierali się hobbici – Frodo i Sam oraz usiłujący im przeszkodzić w dotarciu do celu, człekokształtny stwór – Golem.
BOGUSŁAW NOWAK