Bila Fiji
W recepcji niewielkiego resortu Crusoe’s Retreat wiszą zegary wskazujące czas w kilku światowych metropoliach. Jeden z nich nie ma wskazówek. Pod nim widnieje napis po angielsku: „Fiji time”. Tak, są jeszcze miejsca na ziemi, w których czas płynie wolniej i nikomu zbytnio się nie śpieszy. Widać to zresztą po sposobie chodzenia mieszkańców tych odległych wysp – wolnym, kołyszącym biodrami, jakby chód był ceremonią samą w sobie.
Gdzieś na Pacyfiku
Wyspy Fidżi Polakom kojarzą się z ciepłem, egzotyką i palmami. Wielu marzy, aby zobaczyć to magiczne miejsce na dalekim Pacyfiku. Dla Australijczyków i Nowozelandczyków to najpopularniejszy cel wakacyjnych wyjazdów. Najwięcej jest ich na głównych wyspach Viti Levu i Vanua Levu. Wśród gości jest także wielu Niemców, coraz więcej Japończyków, Koreańczyków i Amerykanów. W ostatnich latach trafiają tam także Polacy, którzy nie potrzebują wiz, aby przeżyć miłe chwile w przepięknej scenerii południowego Pacyfiku.
Crusoe’s Retreat leży na wyspie Viti Levu, w połowie drogi między Nandi – głównym, międzynarodowym portem lotniczym kraju, a stolicą – Suva. Do miejscowości tej prowadzi kilkukilometrowa, szutrowa, pełna wybojów droga. Zaletą tego miejsca jest jego oddalenie i niewielkie rozmiary – ot 30 bure, czyli bungalowów wybudowanych w tradycyjnym fidżyjskim stylu. Oczywiście są w nich łazienki, a pod sufitem kręci się wiatrak.
Przyjaźni mieszkańcy
Każdy gość witany jest przez muzyka bezalkoholowym cocktailem i naszyjnikiem z muszelek. „Bula”, czyli witaj i „bula vinaka” (dziękuję) – to słowa, które przez cały czas towarzyszą gościom. Mieszkańcy Fidżi są bezpośredni, uśmiechnięci, a każdemu napotkanemu pomachają ręką.
Na Fidżi przyjeżdża się przez cały rok, ale znający klimat południowego Pacyfiku wiedzą, że najlepsze miesiące do wypoczynku to okres tzw. zimy, czyli od maja do października. Dni są wtedy krótsze, ale temperatury w dzień bardzo przyjazne dla gości ze stref umiarkowanych – od 25 do 30 stopni, noce zaś chłodniejsze, nawet 15 stopni powyżej zera. Ważne, że wilgoć jest znacznie mniejsza, a woda w morzu przyjemnie ciepła – od 20 do 25 stopni. Można tu, jak to w tropikach, leniwie wylegiwać się na plaży i pochłaniać promienie słońca, albo dać się wymasować silnej Melanezyjce. Po takim zabiegu człowiekowi ubywa lat. Leżąc na stole do masowania i słuchając fal Morza Koralowego odnosi się wrażenie, że tak chyba wygląda raj. Po godzinnym zabiegu wszystkie masowane mięsnie zesztywniale i wymęczone długą podróżą stają się wiotkie i rozluźnione.
Z wizytą w wiosce
Komu uciech oferowanych w ośrodku za dużo, może odwiedzić wioskę fidżijską. Tuż za Crusoe’s Retreat znajduje się brama przez którą przechodzi się do jednej z nich – Namaqumaqua. Bez turystów wioska nie mogłaby sobie pozwolić na przykład na wodociąg albo przedszkole, nota bene otoczone siatką i drutem kolczastym, aby dzieciaki nie pobiegły na pobliską plażę. Domki na wsi są skromne, przeważnie z pustaków, dachy z blachy falistej (coraz rzadziej z liści palmowych), a podłogi z betonu, na których leżą ręcznie wykonywane maty.
Wielu mieszkańców pracuje w dwóch ośrodkach. Są ogrodnikami, recepcjonistami, sprzątaczkami, konserwatorami, kelnerkami, kucharzami i kierowcami. Niemal wszyscy są także utalentowanymi muzykami i pieśniarzami. Każdego wieczoru śpiewają melodyjne pieśni melanezyjskie i polinezyjskie. Są zadowoleni, że mogą przebywać wśród obcokrajowców i z dumą opowiadać o swoim egzotycznym kraju. Nie unikają rozmowy, tym bardziej, że wszyscy znają angielski. Fidżi była kolonią, a wpływy i zwyczaje brytyjskie pozostały do dzisiaj.
W wiosce Namaqumagua, którą odwiedziłem kilkakrotnie z grupami polskich turystów, życie wydaje się toczyć wolno. Znudzone psy, przywykłe do widoku turystów, nawet nie podnoszą głowy. Jedynie fidżyjskie dzieci, uganiające się po wioskowym placu, dodają trochę ruchu. Nie stronią od turystów. Uśmiechają się do gości wiedząc, że Ci z pewnością poczęstują je słodyczami, często kupowanymi w wioskowym sklepiku. Na ganku dużego domu ciekawie spogląda na nas starszy mężczyzna – to wódz wioski i największy autorytet. Opiekuje się wnuczką, bo jej rodzice pracują w ośrodku. Chętnie pozuje nam do zdjęć. Wódz nie ma formalnej władzy. Opiniuje jednak każdą ważną dla wioski sprawę.
Na wszystkich gankach wystawiane są towary do sprzedaży: naszyjniki z muszelek, maski z drewna, kolorowe sari, miseczki z orzechów kokosowych i wiele innych. Zaglądamy do kościoła metodystów, którego budynek powstał za pieniądze ofiarowane przez starsze małżeństwo z Australii. W wiosce, liczącej najwyżej 200 mieszkańców, jest kilka zgodnie żyjących obok siebie wyznań. Jej mieszkańcy tworzą grupę bardzo silnie ze sobą związanych ludzi, wspólnie dzielących radości i smutki.
W czasie jednej z wizyt trafiłem na przygotowania do dużej uroczystości. Kobiety szykowały wielką kolacje dla robotników i mieszkańców. Okazja ku temu była wielka, bowiem do wioski podciągnięto wodociąg. Inwestycję wspomogli finansowo turyści z pobliskiego ośrodka, którym do rachunku dolicza się 5 dolarów fidżijskich, właśnie na wsparcie sąsiadującej z nim wioski. Składka jest dobrowolna, ale prawie wszyscy goście ją płacą.
Kava nie kawa?
Co robić na Fidżi? Poza tradycyjnymi zajęciami jak nurkowanie, pływanie kajakiem czy obserwowanie rafy koralowej przez szklane dno łodzi, wczasowicze mogą nauczyć się łupania orzechów kokosowych, czy dopingowania swojego faworyta w wyścigach krabów i żab. Każdego wieczoru odbywa się ceremonia zapalania pochodni. Ubrani w tradycyjne stroje wojowników, młodzi mężczyźni biegają w rytm bębnów, zapalając kolejne pochodnie. Tak robili od wieków. Przy kolacji towarzyszą gościom bardzo melodyjne pieśni melanezyjskie.
Turyści mają także możliwość spróbowania tradycyjnego napoju – kavy. Nie ma ona nic wspólnego z kawą w potocznym rozumieniu. To napój sporządzony z wysuszonych i sproszkowanych korzeni rośliny o nazwie kava. W smaku nie przypomina naszej małej czarnej. Fidżijczycy i kilka innych ludów Melanezji pija ją od wieków. Ponoć działa halucynogennie, a przynajmniej uspokajająco. Niewielki worek z proszkiem kavy ugniata się gołymi rękami w zimnej wodzie, która zmienia kolor na jasnobrązowy. Miksturę pije się z czarki z rozłupanego orzecha kokosowego. Po wypiciu do dna czarkę oddaje się mistrzowi ceremonii i klaszcząc trzykrotnie w dłonie należy również trzykrotnie wygłosić magiczne słowa: „bula, bula, bula”. Nie wszyscy turyści piją kavę. Boją się zatruć – widząc jak mistrz ceremonii gołymi rękami ugniata worek z proszkiem w misce z zimną wodą z kranu. Obsługa ośrodka zaklina się, że nie było przypadków sensacji żołądkowych. Kilkakrotnie piłem kavę i mogę to potwierdzić. Ostatnio wypiłem 3 czarki, ale nie czułem się odurzony. Miejscowi twierdzą, że kava uspokaja i łagodzi obyczaje.
Turyści, którym czas w ośrodku się dłuży, mogą pojechać na całodzienną wycieczkę do Suvy, stolicy kraju. To 250-tysięczne miasto niczym szczególnym się nie wyróżnia. Miejscowi zachęcają do zakupów na dusznym targowisku. Warto odwiedzić także Muzeum Południowego Pacyfiku, a w centrum kilka budynków publicznych, w tym postawiony z szarego, wulkanicznego kamienia gmach rządu. Nieopodal stoi drewniany, wybudowany w XIX wieku w stylu kolonialnym, gmach Grand Pacific Hotel, od lat w remoncie. Turyści chętnie też fotografują się z barwnie ubranym żołnierzem strzegącym pałacu prezydenckiego. Spacer nadmorską promenadą uzupełnia wrażenia z Suvy.
Nie wszyscy wiedzą, że na Fidżi żyją nie tylko Melanezyjczycy, a więc tradycyjni mieszkańcy tej ziemi. Liczną grupę 900-tysięcznego państwa stanowią Hindusi. Jest ich niemal 45 procent. Anglicy sprowadzili ich do uprawy trzciny cukrowej, jednego z głównych bogactw kraju. Hindusi urośli w siłę, gospodarczo i politycznie, co nie wszystkim się podoba. W przeszłości dochodziło do konfliktów, w tym do obalenia w 2000 roku rządu hinduskiego premiera. Mimo różnic kulturowych, obie nacje starają się jednak zgodnie współżyć. Turyści są jednym ze spoiw – dopóki przyjeżdżają dają zatrudnienie i Hindusom i Fidżijczykom.
BOGUSŁAW NOWAK